Powrót

szli od starych wierchów
tyralierą od drzewa do drzewa
leżeliśmy okryci gałęziami świerków
Magda skulona z sanitarną torbą
błysnął promień księżyca
czerpiącego siłę od gwiazd
rozświetlił kosmyk jej włosów
drzewa zamarły w lęku ziemi
w poduszkach mchów
w słodkich jagodach borówek
cisza i bezruch
jodły dotykały twarzy
rękami gałęzi
za nami ciemniała bacówka
jak sowa na drzewie
padł strzał
las rozbłysnął tęczowym blaskiem
kule świszczącym chichotem
wyrywały zielone fontanny
nagle cisza ciężka jak głaz
krótki krzyk Roberta
Magda jak sarna skoczyła

nie wiem czy oczy moje płakały
kiedy całowałem usta z których wstążka krwi
rysowała mi na twarzy serce
jej oczy jak cienie miłości
otwierały nieskończoność błękitu
w którym jaśniał spokój
nie było słów
była cisza